
Mój ostatni wiersz powinien
być czysty jak łza,
rosnąć jak młody bóg
i chwalić
życie, tę śmiertelną chorobę
przenoszoną drogą płciową
Powinien być
porywisty jak fale
i rzucać w odmęt dziesięć
w Skali Beauforta
języki granic
państw lennych
etyce pracy u postaw
Zdobądź rysy mej twarzy
szacunkiem i mirem
podnieś litery
upadające
po trzykroć
mową zależną
od dawcy „Jasności promienistych”
hołdujące lirycznej parze…
Że jeszcze winien być długi, jedwabny szal
jak odmówiony różaniec
od końca
dzieląc na cztery tylko tajemnice
Światła
a nadto kromką chleba
w godzinie,
w której zabraknie minut
na przemarsz bicia serc
po ulicach pluralizmu
uczucia
jakie wydał na świat zakazany owoc
w elegii mieszcząc ziarno,
które nagie pozostało
Także jak sen, którego dogonił
cień
wielkiej góry,
która nie zmęczyła,
zaś wypruła ściegi
opowieści szczygła na wiosnę
pielgrzymowi
wtórując żadnej
kei
nieustannej modlitwy
i winien jak
Winkelried
kiedy pada na niego deszcz
i cierpi za miliony,
bo kocha sens
a on rozbraja język
z brudu
(czt. absurdu słów)
nieprzyzwoitych
co się składają na
parlament
tytoniu
Twój zabójczy
dystych
władzy ustanawiającej
szczeble na drabinie
Jakuba
dzieląc się na
nów i pełnię
pod gołym niebem
żrący
credo, idee i wolę
alokuje
na bessie łzy
bez dwóch zdań